X4L - wzmacniacz z DSP z serii X
Biznes „nagłośnieniowy” – w porównaniu z innymi dziedzinami techniki (np. przemysłem samochodowym, czy ...
Potężnie brzmiące gitarowe riffy, puls sekcji rytmicznej i wyraźny, dominujący nad warstwą muzyczną głos wokalisty. Każdy detal wzmocniony przez zaawansowaną technologicznie elektronikę oraz baterie głośników umieszczonych w obudowach o wyrafinowanej konstrukcji. Taki scenariusz doskonale znany jest każdemu bywalcowi koncertów, bo oswajaliśmy się z nim na przestrzeni wielu kolejnych dekad. Dlatego też dziś trudno byłoby wyobrazić sobie jakikolwiek koncert bez udziału odpowiedniego systemu nagłośnieniowego.
Jednak wszelkie, nawet najbardziej znaczące dokonania w każdej dziedzinie życia, a współczesne systemy nagłośnieniowe nie są w tej kwestii wyjątkiem, miały swoje skromne początki, okupione niekiedy bolesnymi lekcjami pokory – odbieranymi przez tych, którzy w swoich dążeniach starali się zrobić kolejny krok naprzód. Mam nadzieję, że w tym artykule uda mi się choćby częściowo zaprezentować to, jak na przestrzeni lat ewoluowały systemy nagłośnieniowe, które do czasów współczesnych, pokonały przecież ogromną drogę ewolucji – od prostych konstrukcji, składających się z pojedynczego głośnika, z ogromnych rozmiarów tubą, do nowoczesnych, złożonych systemów obsługujących wielkie trasy koncertowe. Określenie „system PA”, którym dość często operujemy mówiąc o nagłośnieniu w szeroko rozumianym znaczeniu tego stwierdzenia, zostało zaadoptowane z języka angielskiego i jest skrótem od słów „pudlic address system”. Angielskie określenie opisuje wyjątkowo trafnie przeznaczenie tego, do czego się ono odnosi, bo przecież niezależnie od miejsca jakim jest nie tylko widownia koncertu, ale także dworzec kolejowy, port lotniczy, arena sportowa, hotelowe lobby, galeria handlowa czy dowolny obiekt użyteczności publicznej, rola zainstalowanego tam systemu nagłośnieniowego jest niezmiennie taka sama. Systemy w każdym z wcześniej wymienionych miejsc będą oczywiście różniły się pomiędzy sobą, a różnice te polegają głównie na rodzaju zastosowanych urządzeń i topologii danej instalacji, co uwarunkowane jest specyfiką oraz indywidualnymi potrzebami każdego z miejsc. Nie zmienia to jednak faktu, że zadaniem zainstalowanych systemów jest przekaz komunikatów słownych i/lub muzyki, które adresowane są do osób przebywających w danym czasie w obszarze działania systemu.
Każdy system PA składa się z trzech podstawowych elementów, jakimi są mikrofon, wzmacniacz i głośnik. Jednak każdy kto systemami PA interesuje się nieco bliżej wie, że taki system jest bardzo dużym uproszczeniem lub tylko poglądowym przykładem, który w rzeczywistości, nie znalazłaby zbyt szerokiego zastosowania praktycznego. Dobrze byłoby więc mikrofon, który przetwarza energię wibracji cząsteczek powietrza na sygnał elektryczny, zaopatrzyć w jakiś układ wstępnego wzmocnienia, a dopiero później przesłać sygnał do wzmacniacza końcowego, zdolnego poruszyć głośnik, by ten ponownie przetworzył go na drgania cząsteczek powietrza słyszane przez nas jako dźwięk. Powiedziałem głośnik? Błąd – nie jeden, a cały system głośników, bo jaka może być korzyść (i jakość) z jednego, a skoro baterie głośników, to i więcej wzmacniaczy końcowych! Wspomniałem wcześniej o układzie wzmocnienia wstępnego? To może od razu dodajmy jakiś układ korekcji? Przecież każdy przyzna, że dobrze byłoby nad dźwiękiem mieć jako taką kontrolę... No dobrze, tylko po co się tak rozdrabniać, skoro możemy zastosować procesory sygnału albo wzmacniacze ze zintegrowanym procesorem na pokładzie? W takim razie przydałaby się jeszcze jakaś matryca sygnału, pozwalająca nam podzielić system na sekcje, którymi będziemy mogli niezależnie sterować, a jeśli matryca, to i graficzny interfejs użytkownika, a do kompletu router, laptop lub tablet... Jak widzimy prosty, bo początkowo składający się zaledwie z trzech elementów przykładowy system PA zaczyna się szybko rozrastać. Jeśli „wrócimy do przeszłości”, to okaże się, że ewolucja systemów PA przebiegała w sposób bardzo zbliżony do opisanego w kilku wcześniejszych zdaniach, ale proces ten trwał na przestrzeni wielu dekad.
W 1878 roku David Edward Hughes skonstruował mikrofon węglowy, nazywany też stykowym.
Od starożytności do późnych lat XIX wieku, wszelkie formy przekazu słownego wykorzystywały akustykę, odpowiednio ukształtowanych architektonicznie obiektów, czego przykładem są starożytne areny i amfiteatry. Innych skutecznych metod wzmocnienia przekazu słownego przez bardzo długi czas po prostu nie znano. Pewien przełom nastąpił dopiero w 1878 roku za sprawą amerykańskiego fizyka i muzyka pochodzenia brytyjskiego, Davida Edwarda Hughesa. Zakładam, że mógł on być dalekim krewnym tułającego się dziś pomiędzy Wielką Brytanią i Stanami „Big” Mick’a Hughesa, ale są to jedynie moje bezpodstawne spekulacje, więc póki co uznaję, że łączy ich jedynie czysto przypadkowa zbieżność nazwisk. Wspomniany David Edward Hughes skonstruował mikrofon węglowy – nazywany też stykowym – którego zasada działania wykorzystywała zmiany rezystancji sproszkowanego węgla, ściskanego przez membranę, pod wpływem padającej na nią fali akustycznej, czyli cząsteczek drgającego powietrza. W porównaniu z dzisiejszymi mikrofonami była to dość prymitywna konstrukcja, co nie zmienia faktu, że była ona pierwszą, która umożliwiała poprawne przetworzenie głosu i przesłanie go na odległość. Sproszkowany węgiel, a ściślej mówiąc granulat węglowy, umieszczony był pomiędzy stałą elektrodą i cienką metalową membraną, do których podłączone było źródło zasilania. Im większa siła oddziaływała na membranę, tym bardziej ściskała ona granulat, zmniejszając jego rezystancję, co ułatwiało przepływ sygnału elektrycznego pomiędzy membraną i elektrodą stałą. Hughes nadał wymyślonej konstrukcji miano mikrofonu, aby wyraźnie podkreślić jego działanie i ewentualne przeznaczenie. Pod względem zasady działania konstrukcja ta była na swój sposób zbliżona do działania współczesnych mikrofonów, więc możemy przyjąć, że David Edward Hughes stał się ojcem jednego z ważnych komponentów używanych do dziś w systemach nagłośnieniowych.
Kilka dekad po ogłoszeniu wynalazku Hughesa, inny brytyjski fizyk, Oliver Lodge, prowadzący badania nad elektrycznością i falami elektromagnetycznymi, opracował głośnik, którego zasada działania, praktycznie nie zmieniła się do dziś. Na przestrzeni lat zmieniały się pewne rozwiązania technologiczne, a głównie materiały, z których wykonywane są poszczególne elementy, natomiast sama zasada działania oparta jest niezmiennie na poruszającej się w polu magnetycznym cewce z przytwierdzoną do niej stożkową membraną. W przypadku konstrukcji Lodge’a, generowany drganiem membrany dźwięk, był dodatkowo wzmacniany za pomocą tuby, równomiernie rozszerzającej się po stronie wylotu, co natrętnie kojarzy się z wyglądem wielu instrumentów dętych, megafonem, a także niektórymi późniejszymi falowodami. Przyjmijmy więc, że Oliver Lodge stał się ojcem kolejnego ważnego elementu stosowanego w systemach nagłośnieniowych. Ostatnim z ważnych elementów systemu PA jest układ wzmacniający, umieszczony pomiędzy dwoma opisanymi wcześniej elementami – głośnikiem i mikrofonem. Nieocenione zasługi w tej dziedzinie ma na swoim koncie amerykański wynalazca Lee De Forest, który w 1906 roku po raz pierwszy skonstruował układ zdolny do wzmacniania sygnału elektrycznego. Wynalazek, któremu twórca nadał nazwę „Audion” (łac. audio – słyszę), był próżniową lampą elektronową o trzech elektrodach, działającą jednocześnie jako detektor oraz wzmacniacz uzyskanego po detekcji sygnału. Wynalazek De Foresta stał się bardzo popularnej w późniejszych latach (pod nazwą „trioda”), przyczyniając się nie tylko do rozwoju systemów nagłośnieniowych, ale też radia, telewizji, radaru, a także pierwszych maszyn obliczeniowych – przodków późniejszego komputera. Tak oto Lee De Forest również stał się ojcem systemów nagłośnieniowych, co nie powinno dziwić nikogo. Każdy wynalazek jest zawsze sukcesem (choćby tylko samego wynalazcy), a zgodnie z powszechnie panującym przekonaniem, każdy sukces ma przecież wielu ojców – choć zawsze tylko jedną matkę.
Tą ostatnią jest podobno potrzeba poznania i dążenie do tworzenia nowych lub lepszych rzeczy. Co prawda zwolennicy alternatywnej, bardzo cynicznej, teorii uważają, że matką wszelkiego postępu jest głównie lenistwo, zmuszające ludzi do wymyślania rozwiązań, które pozwolą im zminimalizować wkład własnego wysiłku lub zwolnią z wykonywania różnych niechętnie wykonywanych czynności. No cóż, można się z takim twierdzeniem nie zgadzać, ale też trudno jest je do końca obalić. Skoro ludzkość miała już w zasięgu ręki trzy opisane wcześniej wynalazki, to natychmiast znaleźli się tacy, którzy zapragnęli zrobić z nich komercyjny użytek. Jednak w tym przypadku, w przeciwieństwie do wzniosłych idei przyświecających wynalazcom, powód był bardzo prozaiczny. Chodziło głównie o to, ile trzeba „stracić”, żeby móc sporo zarobić? Powyższe pytanie niewątpliwie nurtowało dwóch amerykańskich inżynierów – Edwinna Jensena i Petera Pridhama – prowadzących niewielką firmę o nazwie „Magnavox” (łac. wielki głos). W latach 1911 – 1915 przeprowadzili oni w swoim laboratorium szereg doświadczeń z wykorzystaniem głośnika elektromagnetycznego i mikrofonu, których celem miało być znalezienie możliwości ich komercyjnego wykorzystania. Podczas jednego z takich testów, połączyli oni głośnik z mikrofonem, umieszczając w zbudowanym obwodzie 12-woltową baterię. Po zamknięciu obwodu nastąpiło głośne sprzężenie akustyczne, które było podobno pierwszym sprzężeniem akustycznym jakie odnotowano w historii systemów PA. Efektem prowadzonych przez Jensena i Pridhama testów był nie tylko pierwszy system używany do wzmocnienia mowy, ale też kolejna firma, założona w 1917 roku (też Magnavox), której głównym celem miała być sprzedaż opracowanego systemu. Magnavox – już w „nowej odsłonie” – stała się z czasem jedną z większych firm konsumenckich, realizującą w okresie wojny również zamówienia dla amerykańskiej armii. Opracowane przez Jensena i Pridhama urządzenie składało się z przetwornika wyposażonego w ruchomą 1-calową cewkę, zespoloną z karbowaną membraną o średnicy 3” oraz z 34-calową tubą, która dodatkowo wzmacniała dźwięk. Prototyp systemu Magnavox miał swoja premierę w 1915 roku, w San Francisco, gdzie wykorzystano go do transmisji muzyki oraz przemówień z okazji świąt Bożego Narodzenia, wysłuchanej przez około 100.000 mieszkańców.
W okresie prowadzonych przez Jensena i Pridhama prac nad udoskonalaniem systemu, przeszedł on jeszcze jeden wymagający test, jakim było przemówienie prezydenta Wilsona, wygłoszone w San Diego do 75 tysięcy zgromadzonych osób. Innym ważnym prekursorem w dziedzinie systemów nagłośnieniowych było brytyjskie przedsiębiorstwo telekomunikacyjne „Marconi”. Wychodząc naprzeciw rosnącemu zapotrzebowaniu coraz bardziej chłonnego, bo dopiero kształtującego się rynku tego typu urządzeń, firma Marconi opracowała na przestrzeni lat dwudziestych ubiegłego wieku własny system, który w owym czasie zyskał miano „systemu dużej mocy”. Stał się on tak bardzo popularny, że zwrócił na siebie nawet uwagę Króla Jerzego V, który zdecydował się na skorzystanie z niego podczas przemówienia z okazji Wystawy Imperium Brytyjskiego, wygłoszonego na Wembley w 1925 roku. Systemy spod znaku Magnavox i Marconi były niewątpliwie sukcesem ich konstruktorów. Dodajmy jednak, że były sukcesem – na swój sposób i w czasach, w których powstały. Ich jakość przekazu podlegała bardzo wąskim kryteriom oceny – była w miarę zrozumiała i trafiała do sporej liczby osób, a to w zupełności wystarczało, by uznać je za wybitne dokonania w tej dziedzinie. Nie sądzę, by w tamtych latach ktokolwiek przykładał wagę do ich dynamiki czy szerokości pasma, w jakim przetwarzały one przekaz. Tak samo zresztą jak i dziś nikt nie rozwodzi się nad jakością dźwięku dostarczanego przez współczesne megafony. Po prostu spełniają one swoją rolę zgodnie z ich przeznaczeniem – to wszystko. Nie wolno jednak zapominać o czymś jeszcze, co nie pozostaje bez znaczenia dla skuteczności działania ówczesnych systemów PA. Grupa zgromadzonych osób – bez względu na jej liczebność – zwykle słuchała w skupieniu kierowanego do niej przekazu, a takie sytuacje podczas koncertów popularnych artystów zdarzają się rzadziej niż sporadycznie!
Od starożytności do późnych lat XIX wieku, wszelkie formy przekazu słownego wykorzystywały akustykę, odpowiednio ukształtowanych architektonicznie obiektów, czego przykładem są starożytne areny i amfiteatry.
W okresie pierwszych czterech dekad minionego stulecia, w Ameryce królował nowoorleański jazz, którego ambasadorami byli między innymi tacy artyści, jak Joe „King” Olivier, Louis Armstrong czy Zutty Singleton. Sale balowe ekskluzywnych hoteli (i nie tylko te) „zawłaszczone” zostały przez swingujące orkiestry z ich fenomenalnymi liderami, jak na przykład Benny Goodman, Duke Ellington czy Glenn Miller. Występy tego typu wykonawców odbywały się najczęściej bez żadnego nagłośnienia. Z czasem z mikrofonu zaczęli korzystać konferansjerzy oraz towarzyszący zespołom wokaliści, więc póki co tego typu trendy muzyczne zapewniały konstruktorom systemów PA w Stanach spokojne sny. Tych snów nie zakłócał jeszcze dźwięk elektrycznych gitar, przesterowanych wzmacniaczy i wrzask rozentuzjazmowanych tłumów przed sceną. Konstruktorzy mogli spać spokojnie, realizując w okresie wojny intratne zamówienia dla wojska. Podobnie kształtowała się w tym okresie sytuacja w Wielkiej Brytanii – z natury bardzo konserwatywnej – przywiązanej do swoich tradycji i systemu wartości. Każda poważniejsza przemiana od razu spotykała się tam z niechęcią establishmentu, a niekiedy nawet wrogością sporej części społeczeństwa. Trudno dziś wyobrazić sobie, że w takich „okolicznościach przyrody” mogły tam powstać i funkcjonować grupy typu „Black Sabbath” z jej demonicznie-charyzmatycznym liderem, czy „The Who” demolująca po każdym koncercie własny sprzęt, a jednak... Pomimo zachowawczych inklinacji brytyjskiego społeczeństwa, ta „katastroficzna” wizja rzeczywistości, z „ryczącymi” jak dzikie bestie wzmacniaczami Marshalla w tle, zbliżała się nieuchronnie, a jej nastanie było tylko kwestią niespełna dwóch dekad. Do połowy lat czterdziestych XX wieku trwała II Wojna Światowa, która oprócz całej swojej trudnej do wyobrażenia skali ludzkich nieszczęść, miała jednak pośrednio pewien pozytywny wpływ na rozwój systemów PA. Uważam tak przede wszystkim dlatego, że relatywnie do sytuacji wojennej i wielu wymuszonych przez nią priorytetów, zmieniły się też oczekiwania odnośnie metod skutecznego przekazu informacji, a także możliwości szybkiego komunikowania się w szeroko rozumianym znaczeniu. Wojskowe systemy rozgłoszeniowe przeszły w okresie wojny gwałtowne przeobrażenie. Wzmacniacze dostarczające sygnały do głośników stawały się coraz większe, a w ich konstrukcjach zaczęto stosować transmisyjne lampy radiowe.
Pomimo tego, że komercyjne systemy PA mogły w późniejszych latach sporo na wojskowych nowinkach skorzystać, to jednak do lat 50., moc wyjściowa tych systemów nie przekraczała 25 W. Mam tu oczywiście na myśli czasy poprzedzające pojawienie się elektrycznej gitary i nadejście złotej ery rocka, która zainicjowała ciągnący się później przez kilka dekad „pojedynek na kilowaty”. Koncertujący muzycy zaczęli niemal z dnia na dzień korzystać z 50- lub 100-watowych lampowych wzmacniaczy, wysterowując je do granic możliwości dla uzyskania charakterystycznego, bardzo pożądanego w latach 60. i 70. brzmienia. Do lat 60. koncertujące zespoły korzystały najczęściej z własnego nagłośnienia, choć nie wszyscy mogli sobie na taki luksus pozwolić. Jednak również ci, którzy dysponowali własnym „systemem PA”, polegali często na systemach, które były dostępne w miejscach, w których odbywał się ich koncert, a to dlatego, że posiadane przez nich systemy były relatywnie zbyt małe. Przełomowym wydarzeniem, które zmieniło sposób myślenia o systemach nagłośnieniowych, a także radykalnie zmieniło podeście do ich wykorzystania dla potrzeb koncertów, był występ grupy The Beatles w 1965 roku, na nowojorskim „Shea Stadium”. Organizatorzy – jak na ówczesne możliwości – doskonale przygotowali się do tego niepowtarzalnego wydarzenia. Do nagłośnienia stadionu zastosowano cztery wzmacniacze Altec 1570 – każdy o mocy 175 W. Taka moc, w zestawieniu z hasłami „stadion” i „muzyka rockowa”, bez wątpienia wywoła dziś u każdego dźwiękowca trudne do opanowania paroksyzmy śmiechu, ale wówczas była to moc, o jakiej w przypadku koncertów nigdy wcześniej się nie mówiło. Niestety, dziś wiemy jaki był finał tego przedsięwzięcia. Wrzask 42.000 widzów – głównie rozhisteryzowanych nastolatek – wygenerował hałas rzędu 135 dB, który skutecznie „przykrył” działanie przygotowanego systemu i choć niektórych mogło to wówczas dziwić, bo przecież w przeszłości znacznie mniejszy system sprawdzał się w przypadku dwukrotnie większej grupy słuchaczy (wspomniane przeze mnie wcześniej przemówienia), to musieli oni uznać, że wraz z nastaniem nowej ery w muzyce, zamknął się rozdział dotychczasowych systemów nagłośnieniowych. Pod względem technicznym, koncert grupy The Beatles na nowojorskim Shea Stadium można byłoby bezceremonialnie określić mianem „spektakularnej porażki”– tylko czy byłaby to ocena w pełni sprawiedliwa? Lata 60. były przecież okresem burzliwych przemian w muzyce, za którymi nie nadążało ani schematyczne myślenie o roli systemów PA, ani dostępne technologie. Nagle, jak przysłowiowe grzyby po deszczu, zaczęli pojawiać się wykonawcy, których muzyka gromadziła tłumy słuchaczy w niewyobrażalnej wcześniej ilości. Koncerty organizowano już nie tylko w klubach, ale coraz częściej również na otwartym terenie. Zespoły decydujące się zagrać w takich miejscach potrzebowały coraz większych systemów nagłośnieniowych, które – dosłownie i w przenośni – byłyby zdolne do stawienia czoła zgromadzonemu tłumowi widzów, czyniąc ich koncert niezapomnianym przeżyciem. Entuzjazm publiczności podczas koncertu grupy The Beatles na „Shea Stadium” rozbudził pragnienia wielu innych wykonawców na doświadczenie podobnych wrażeń, jednak coraz więcej z nich ograniczało swoje zaufanie do lokalnych systemów PA zbudowanych w oparciu o przestarzałą technologię.
Sale balowe ekskluzywnych hoteli „zawłaszczone” zostały przez swingujące orkiestry z ich fenomenalnymi liderami, jak na przykład Benny Goodman, Duke Ellington czy Glenn Miller.
Na temat ówczesnego sprzętu dobitnie wypowiedział się swego czasu Charlie Watkins, o którym powiem kilka zdań nieco później: „Te graty były cholernie złe – one były po prostu tragiczne! Zazwyczaj był to potwornie stary, powojenny sprzęt z 12-calowymi głośnikami w kolumnach rozstawionych naokoło sali. Nie mam pojęcia dlaczego używano ich aż tak długo”. Przed konstruktorami systemów PA pojawiło się więc nowe wyzwanie... Charlie Watkins był właśnie jednym z konstruktorów, którzy to wyzwanie podjęli. Przedefiniował on zasady realizacji koncertów, wymyślił metodę łączenia urządzeń w sposób: mikser-wzmacniacze-kolumny głośnikowe, stosowaną do dziś, ale przede wszystkim jest on twórcą marki WEM, sprzętu nagłośnieniowego przez długi czas z dużym powodzeniem funkcjonującej na brytyjskim (i nie tylko) rynku. Zaprojektowany przez niego system PA zapewniał jakość HiFi sprawiając, że wykonawcy, a przede wszystkim wokaliści, stali się wreszcie słyszani. Nic więc dziwnego, że Watkinsowi szybko nadano przydomek „ojca brytyjskich systemów nagłośnieniowych”. Premiera skonstruowanego przez Watkinsa systemu nagłośnieniowego miała miejsce podczas Windsor Jazz Festival w 1967 roku – poniekąd za namową Harolda Pendletona, właściciela słynnego klubu „Marquiee” w Londynie. Pendletonowi prawdopodobnie zależało na efektownej prezentacji, dobrze zapowiadającej się grupy Fleetwood Mac, która miała po raz pierwszy wystąpić podczas tego festiwalu, a system Watkinsa był do tego celu niemal wymarzony. Dostarczał 1.000 W czystego, wolnego od zniekształceń dźwięku, co w tamtym okresie było nie lada dokonaniem, a należy tu dodać, że cały świat czekał wówczas nie tylko na świeżą jakość w muzyce, ale też na prezentowanie jej w nowoczesny sposób. Koncert grupy Fleetwood Mac, zrealizowany został przez legendarnego dziś inżyniera dźwięku, Dinky Dawsona, ale Watkins, ani premiery własnego systemu, ani koncertu wschodzącej gwiazdy, niestety nie wysłuchał. Jako właściciel sprzętu został bowiem aresztowany przez policję z oskarżenia o „zakłócenie spokoju”...
Czy wspominałem może wcześniej o konserwatywnych Brytyjczykach? No właśnie!
Swego rodzaju „ofiara” złożona przez Watkinsa nie poszła jednak na marne, bo od czasu tego pamiętnego festiwalu, system nagłośnieniowy o mocy 1.000 W stał się (i na długo pozostał) standardem brytyjskich festiwali muzycznych. Lata 70. przyniosły dalszy rozwój systemów nagłośnieniowych w ich bardziej nowoczesnej odsłonie. Porównując je z systemami obecnie używanymi, możemy oczywiście twierdzić, że były to wciąż „starocie”, ale musimy przecież brać pod uwagę fakt, że taki na przykład system, jak legendarny „The Wall of Sound” zaprojektowany przez Boba Halla dla grupy Greateful Dead, powstał blisko pół wieku temu, a co ciekawe, jego konstrukcja nadal intryguje niejednego współczesnego dźwiękowca. Deklarowana moc 20.000 W, jaką (podobno) dostarczał ten system wciąż działa na wyobraźnię, pomimo faktu, że dziś jesteśmy o wiele bardziej sceptyczni w licytowaniu się na same tylko kilowaty, biorąc pod uwagę przy charakteryzowaniu systemu wiele innych, równie (lub bardziej) istotnych czynników. Jak wspomniałem wcześniej, w latach 70. zapanowała wśród wykonawców moda na konkurowanie o miano „najgłośniejszego zespołu świata”. Nikt z nich nie myślał wówczas o realnym zagrożeniu dla słuchu, bo liczyły się tylko statystyki, a te stawały się coraz bardziej imponujące! Na czoło toczącego się „wyścigu”, wysunęły się dwie grupy: „Deep Purple” oraz wspomniana wcześniej „The Who”, i to właśnie tej ostatniej przypadł laur zwycięzcy, gdyż podczas koncertu na londyńskim The Valley, jej system nagłośnieniowy wygenerował rekordowy poziom 126 dB.
Dynamiczny rozwój systemów PA obserwujemy również w latach 1980-90. W tym okresie pojawiło się na rynku mnóstwo nowych producentów, korzystających z wciąż rosnącego zapotrzebowania na systemy koncertowe. Jednym z moich ulubionych producentów tego okresu jest amerykańska marka EAW (Eastern Acoustic Works), mająca dla mnie także pewne sentymentalne znaczenie. Kiedy na początku lat 90. trafiłem do berlińskiej firmy: „Exellent”, właśnie otrzymywała ona kolejne partie systemu KF850 z subwooferami SB1000 i dedykowanym kontrolerem, a wszystko zasilane wzmacniaczami Crest Audio. W porównaniu z systemami, które funkcjonowały wówczas w kraju, pod względem technologicznym był to dla mnie przeskok o całą epokę! Model KF850 był trójdrożną konstrukcją szerokopasmową o stosunkowo niewielkim gabarycie pojedynczego elementu. Z racji kształtu obudowy, w postaci bryły o podstawie trapezu, elementy te można było łatwo „szeregować” tworząc z nich potrzebnej wielkości grona. Dzięki zastosowanym rozwiązaniom, konstruktorom udało się znacząco zredukować interferencje pomiędzy sąsiednimi elementami, które były powszechną przypadłością w klasycznych systemach. KF850 szybko zyskał popularność, stając się koncertowym standardem, a domyślam się, że także inspiracją wielu konstruktorów, pracujących dla innych producentów. Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że na początku lat 90. zaawansowane prace nad systemami nagłośnieniowymi kończył ze swoim zespołem inżynierów dr Christan Heil (twórca marki L-Acoustics). W 1992 roku wprowadził on na rynek pierwszy koncertowy system „line array” o nazwie V-DOSC. Zastosowane przez Heila rozwiązanie pozwoliło na pokonanie problemu interferencji występującej pomiędzy umieszczonymi blisko siebie przetwornikami, umożliwiając jednocześnie kierowanie dźwięku na dużą odległość w przewidywalny i kontrolowany sposób. Co ważne, V-DOSC pozwalał też na zachowanie równomiernego pokrycia pod względem SPL oraz utrzymanie szerokiego zakresu częstotliwości.
Lata 70. przyniosły dalszy rozwój systemów nagłośnieniowych w ich bardziej nowoczesnej odsłonie.
Pewnym mankamentem tego systemu (stwierdzenie, że „problemem” byłoby w tym przypadku sporym nadużyciem), była niewątpliwie jego instalacja. Skrzynki ze sztabkami wyznaczającymi kąty, klocki dystansowe przyczepiane w dość prymitywny sposób za pomocą gumek, a do tego potrzeba usztywnienia grona za pomocą pasów napinających były w rzeczywistości trochę kłopotliwe, ale wszystkie wymienione uciążliwości zostały przeprojektowane w późniejszych systemach. V-DOSC w swoim początkowym okresie, nie zyskał jednak zbyt dużej popularności i wcale nie z powodu opisanych wcześniej „mankamentów”, a głównie za sprawą polityki handlowej przyjętej przez producenta. L-Acoustics sprzedawał swój produkt jako kompletny system, a do tego sprzedawał wyłącznie „wybrańcom”. O posiadanie systemu mogły ubiegać się tylko te firmy, które w ocenie producenta posiadały na swoim kącie odpowiedni dorobek oraz ustaloną reputację, co w mojej ocenie było bardzo słusznym posunięciem. Wypuszczenie produktu na „wolny rynek” powodowało, że dość często trafiał on w ręce „przypadkowego użytkownika”, a to w krótkim okresie potrafiło poważnie nadszarpnąć reputację niejednego szanowanego wcześniej producenta. Christian Heil stał się niewątpliwie ojcem nowoczesnych systemów nagłośnieniowych – systemów ery komputerowej.
Bardzo ciekawy rozdział w historii systemów nagłośnieniowych zapisał również John Meyer. Jednak z uwagi na fakt, że marce Meyer Sound poświęciłem już kiedyś oddzielny (i całkiem spory) artykuł, to dzisiejszy zakończę jedynie tym lakonicznym przypomnieniem jej nazwy.