X4L - wzmacniacz z DSP z serii X
Biznes „nagłośnieniowy” – w porównaniu z innymi dziedzinami techniki (np. przemysłem samochodowym, czy ...
Zagadnienia dotyczące realizacji odsłuchów zdominowały tematykę moich materiałów, publikowanych w okresie ostatnich dwóch miesięcy.
Starałem się w nich pokazać wszelkie znane mi „za” i „przeciw”, porównując różne sposoby realizacji, wspomniałem o korekcji i czających się w jej cieniu pułapkach, a także o latencji, wynikających w związku z jej występowaniem problemach – rzeczywistych oraz wyimaginowanych.
Było też kilka zdań na temat renesansu systemów pozwalających na samodzielne kreowanie własnego toru przez wykonawcę, a dziś chciałbym odnieść się jeszcze do tematu stosowania efektów podczas realizacji odsłuchu i zaprezentować przy tej okazji kilka ciekawych, moim zdaniem, opinii.
Publikowany materiał definitywnie kończy ten trzymiesięczny, tematyczny „maraton”, który – z czego doskonale zdaję sobie sprawę – z pewnością nie da odpowiedzi na wszystkie pytania, nie rozwieje wielu wątpliwości ani też nie rozwiąże większości problemów. Hm... skoro tak, to czy warto marnować własny czas, papier i farbę drukarską, a w dodatku zachęcać innych, by poświęcali swój czas na czytanie bzdur, z których nic pożytecznego dla nich nie wyniknie? Czy jest w tym jakikolwiek sens? Otóż jestem przekonany, że tak! Dlaczego tak uważam? Choćby dlatego, że mniej kosztowne jest poznawanie problemów w oparciu o analizowanie cudzych doświadczeń. Jest sens także dlatego, że mając do czynienia z szerokim wachlarzem różnych opinii – od tych entuzjastycznie pozytywnych, po skrajnie negatywne – można wyrobić sobie swój pogląd, konfrontując je z różnymi własnymi spostrzeżeniami.
Powiedzmy sobie w tym miejscu szczerze, że urządzenia – nawet te najbardziej zaawansowane technologicznie – nie posiadają ludzkich cech osobowości, pomimo faktu że niekiedy przy opisywaniu ich sposobu działania lub jakości potocznie używa się na przykład stwierdzenia, że mają „własny charakter”. Co za tym idzie, urządzenia nie potrafią być mściwe, złośliwe itd. a większość problemów, które sprawiają użytkownikowi, jest najczęściej reakcją wtórną, wynikającą z procesu postępowania samego użytkownika, stanowiącą ściśle określony związek przyczynowo- skutkowy. Dlatego warto wiedzieć jak najwięcej o tym, co sądzą oraz jak pracują inni, jakie napotykają problemy itd., by na tej podstawie budować później własny sposób postępowania w określonej sytuacji.
Chciałbym też wyjaśnić, że w materiale tym postanowiłem wykorzystać trochę cytatów, czyli – mówiąc wprost – cudzych opinii. Są to materiały z mojego prywatnego „archiwum”. Swego czasu zbierałem przy każdej nadarzającej się sposobności opinie realizatorów, których oceny z różnych względów były dla mnie w danej kwestii wartościowe. Ponieważ w wielu przypadkach (głównie z powodu braku kontaktu) nie miałem możliwości, by zapytać ich autorów o zgodę na podanie nazwiska, zacytowane opinie muszą pozostać anonimowe. Uznaję, że takie posunięcie jest po prostu uczciwe.
Na zaprezentowanie zbieranych kiedyś opinii zdecydowałem się głównie z dwóch powodów. Po pierwsze – zwykle nie używam tego, co może przeszkadzać w pracy na scenie i zamazywać wykonawcy rzeczywisty obraz jego własnych dźwięków oraz tego, jak je z siebie „uzewnętrznia”. Trudno byłoby mi w takiej sytuacji wypowiadać się w sposób obiektywny. Po drugie – nie uważam się za eksperta i nie chcę, by ktokolwiek sądził, że w jakimkolwiek względzie może być inaczej. Jak wiadomo, każda opinia nacechowana jest subiektywną oceną osoby, która ją prezentuje, wiec uznałem, że przedstawienie opinii wielu osób powinno dać bardziej obiektywny i szerszy wgląd na całokształt prezentowanego zagadnienia.
Bezprzewodowe systemy IEM nie są w rzeczywistości niczym nowym. Jak chyba kiedyś wspominałem, pojawiły się one pod koniec lat 80., ale tak naprawdę w powszechnym użyciu znalazły się znacznie później, bo dopiero jakieś 15 lat temu. Początki nowej technologii były – jak w wielu innych, podobnych przypadkach – bardzo trudne. Pierwsze urządzenia nie zapewniały najwyższej jakości dźwięku, gdyż – podobnie jak w przypadku innych transmisji radiowych – występująca współzależność pomiędzy jakością przesyłanego dźwięku, kompresją dynamiki i zawężonym pasmem zmuszała do kompromisów, które ujemnie wpływają na jakość przesyłanego sygnału audio. Poza tym dochodziły również mankamenty w postaci „zrywania” transmisji oraz dużego wpływu interferencji powodowanej przez obce źródła.
W miarę upływu lat – wraz z rozwojem nowych technologii – z większością tych problemów konstruktorzy poradzili sobie perfekcyjnie. Nowoczesne systemy radiowe są obecnie przede wszystkim bardzo stabilne. Co prawda oferowana przez nie jakość dźwięku – z racji uwarunkowań transmisyjnych, o których wspomniałem wcześniej – wciąż nie dorównuje standardom hi-fi, ale korzyść w postaci swobody poruszania się na dużej scenie (w połączeniu z bezprzewodowym mikrofonem lub transmiterem instrumentalnym) jest zaletą niemal w pełni rekompensującą drobne mankamenty związane z jakością przekazu audio. Inną korzyścią płynącą ze stosowania systemów IEM jest bardzo duże prawdopodobieństwo uzyskania powtarzalnej sytuacji scenicznej. Ma to szczególnie znaczenie w przypadku tras klubowych. Jeśli produkcja dysponuje niezbędnym kompletem IEM, a do tego korzysta z własnej konsolety cyfrowej i zestawu mikrofonów, to w sytuacji klubowej trudno wyobrazić sobie bardziej komfortowe warunki pracy.
Do rozwiązania pozostaje wciąż jeszcze ostatni z problemów, dotyczący zakresu częstotliwości. Jest to niestety temat, do zamknięcia którego wiedzie długa i wyboista droga. Jakkolwiek sytuacja z podziałem pasma coraz bardziej się stabilizuje, to jednak – zwłaszcza w przypadku dużych aglomeracji – znalezienie wolnego zakresu dla wielokanałowego systemu bywa zadaniem niezwykle trudnym do zrealizowania, nawet przy wykorzystaniu profesjonalnego skanera częstotliwości.
Jeśli chodzi o dostawców urządzeń, to sytuacja w profesjonalnym sektorze rynku od bardzo długiego czasu wygląda dość stabilnie. Można zaryzykować stwierdzenie, że został on praktycznie podzielony między dwóch producentów, których doświadczenie w tej dziedzinie jest rzeczywiście imponujące, a jakość oferowanych urządzeń znacząco wzrasta z każdym kolejno wypuszczanym na rynek modelem.
Nieco inaczej ma się sytuacja na rynku profesjonalnych słuchawek, na którym wciąż trwa zacięta, a jednocześnie bardzo wyrównana walka o dominację. Oprócz marki Shure i Sennheiser z dużym powodzeniem funkcjonują na rynku również inne marki, takie jak Future Sonics, Ultimate Ear, Fischer czy Sensaphonics, które oprócz wysokiej klasy standardowych modeli proponują w swojej ofercie możliwość wykonania odlewów, indywidualnie dopasowanych do potrzeb oraz cech budowy ucha. Odlew taki – w zależności od wybranej przez klienta opcji – to dziś koszt od około100 do nawet 600 £. Jednak z uwagi na fakty, które wskazywałem we wcześniej publikowanych materiałach, wykonanie nawet najwyższej klasy odlewów, wyposażonych w najlepszy układ przetworników, nie stanowi rozwiązania wszystkich problemów. Dlatego też warto dogłębnie podejmowaną decyzję rozważyć i dokładnie sprecyzować własne oczekiwania.
Tu chciałbym posłużyć się pierwszym cytatem: „Niestety często wykonawcy, realizator i technicy mają różne modele słuchawek, które nie brzmią w sposób identyczny, co znacznie utrudnia zachowanie pełnej kontroli nad miksem. Zdecydowanie łatwiej pracuje się, gdy wszyscy zainteresowani korzystają z jednego modelu słuchawek, należącego do tej samej marki – nawet jeśli jest to tylko standardowa wersja, jaką producent dodaje do urządzeń w komplecie”.
Korzystanie z systemów IEM wymaga pewnego zasobu doświadczeń i dużej samodyscypliny – przede wszystkim od samego wykonawcy. Wymaga także doskonałej znajomości utworów i scenariusza koncertu przez realizatora. Jeden z zagranicznych realizatorów o wieloletnim doświadczeniu w korzystaniu systemów IEM, który od ponad dziesięciu lat współpracuje z pewnym znanym zespołem, użył w rozmowie ze mną następującego porównania: „Sytuację, w której jakiś zespół wymaga zapewnienia sobie wielokanałowego systemu IEM, a następnie zdaje się na przypadkowego realizatora z lokalnej firmy nagłośnieniowej, można porównać do sytuacji, w której ktoś lekkomyślnie wręcza napotkanemu ślepcowi brzytwę i zmusza, by ten go golił, a później ma pretensję do wszystkich, że ów niewidomy gość nie tylko źle go ogolił, ale na domiar złego wyrządził mu krzywdę.
Kiedy pracowałem z tradycyjnym systemem składającym się z podłogowych i bocznych odsłuchów, zawsze miałem pełną kontrolę nad tym, co dzieje się na scenie. Obecnie, gdy wszyscy mają wetknięte w uszy słuchawki, a każdy odbiornik dysponuje własną regulacją poziomu, powstała sytuacją, w której kontrolowany przeze mnie poprzez PFL miks nie zawsze koresponduje poziomem z tym, który wykonawca słyszy we własnych słuchawkach. Zmierzam do tego, że nawet bardzo doświadczony realizator z firmy nagłośnieniowej, który nie zna przyzwyczajeń muzyków, nie będzie miał rozeznania w tym, co dzieje się w danym momencie na scenie. Nie będzie również wiedział o tym, że w utworze – przykładowo trzecim w kolejności – gitarzysta z lewej strony sceny, w odpowiednim momencie lubi mieć głośniej prawą gitarę, ale tylko w tym jednym utworze i przez pewien określony czas, nie dłużej. Dochodzi tu jeszcze problem z określeniem „głośniej”, bo, wracając do wcześniejszego wątku, „głośniej” słyszane przez realizatora nie zawsze jest równoznaczne ze tym, co słyszy muzyk. Oznacza to dokładnie tyle, że pomimo dobrej woli, usilnych starań i posiadanego doświadczenia realizator, który nie ma do czynienia z zespołem na zasadach stałej systematycznej współpracy, nigdy nie wykona swojej pracy na poziomie w pełni zadawalającym wszystkich wykonawców”.
Oto kolejny cytat: „Zdecydowałem się na system IEM, bo mieliśmy w perspektywie długą trasę klubową po Europie. Sugestię rzucił nasz tour manager, który uznał, że dla własnego komfortu musimy dążyć do uzyskania powtarzalności sytuacji, i to się w znacznym stopniu sprawdziło. Pierwsze koncerty były jednak bardzo trudne, bo muzycy – jakkolwiek dostrzegli pozytywną stronę korzystania z systemu IEM w warunkach trasy – to jednak wciąż uważali go za „zło konieczne”, a nową sytuację traktowali jako tymczasową. Czuli się wyobcowani, odizolowani od swojego naturalnego otoczenia. Wcześniej, kiedy korzystaliśmy z podłogowych odsłuchów, wszystko było wiadome. Kiedy w jakimś momencie basista chciał bardziej słyszeć gitarę, zbliżał się do wzmacniacza gitarzysty, po czym wracał na miejsce i grał dalej, korzystając z własnego odsłuchu. Słuchawki zburzyły znany, trwający przez lata porządek. Problem izolacji od publiczności rozwiązany został za pomocą dwóch mikrofonów ambientowych. W zupełności wystarczyłby tylko jeden, ale z uwagi na to, że w pewnym momencie wokalista bawi się z publicznością, dzieląc ją na lewą i prawą część, uznałem, że taki „stereo-ambient” bardziej urealnia tę sytuację. Innych dodatkowych efektów przestrzennych nie używamy. Nie ma takiej potrzeby. Wokalista chce mieć realny kontakt z własnym głosem, co pozwala mu zachować pełną kontrolę sytuacji”.
Kolejny realizator, którego zapytałem kiedyś o efekty stosowane podczas pracy z systemem IEM, odpowiedział następująco: „Zdecydowanie nie! Żadnych! W klubach nie używam też mikrofonów ambientowych. Wokalista zespołu, z którym pracuję, chce być świadomym tego, co robi z własnym głosem. Kiedy zwraca się do publiczności, odwraca w jej stronę własny mikrofon, by bardziej słyszeć jej reakcję. Tak chce i to mu w zupełności wystarcza. To była jego decyzja, więc ja ją respektuję, a szczerze mówiąc, mój tok rozumowania jest bardzo podobny... Są wokaliści, którzy boją się własnego głosu. Niektórzy mają też świadomość pewnych własnych warsztatowych niedoskonałości. Pogłos w odsłuchu jest wówczas takim „filtrem korekcyjnym”, dzięki któremu obraz głosu w odsłuchu jest ładniejszy, niż w rzeczywistości. Moim zdaniem, jest to oszukiwanie przede wszystkim siebie samego... Znam wokalistów, którzy mówią, że dzięki dodanemu w słuchawkach pogłosowi łatwiej jest im utrzymać tonację, więc teraz ty mi wyjaśnij, jak to się ma do tych wszystkich opowieści na temat pogłosu powodowanego przez latencję, który przeszkadza w poprawnym śpiewaniu. Wszyscy znamy te opowieści, tylko w której części bajki o „dobrym i złym pogłosie” ukryta jest prawda? Dodawanie pogłosu do odsłuchu jest dla mnie czymś w rodzaju próby nastrojenia basu z włączonym efektem chorusa. Uwierz mi – wiem jak to działa, bo sam byłem kiedyś basistą. To jest rzecz niewykonalna”.
Kolejna opinia jest krótka i wyjątkowo zwięzła: „Efekty w monitorach? Nie, nigdy! Zdecydowanie unikam zawsze tego wszystkiego, co wokaliście może utrudniać czyste śpiewanie! Mówię oczywiście wyłącznie o odsłuchu, a nie o kreowaniu obrazu muzycznego dla publiczności. Mam duży komfort, bo (tu padło imię i nazwisko) jest znakomitym wokalistą, który doskonale zna własne możliwości i wie jak operować posiadanym głosem. Nigdy nie używałem procesorów dynamiki, bo on sam kontroluje ją lepiej niż mógłby to zrobić najlepszy kompresor (śmiech). Z tego samego powodu nie stosuję w odsłuchu efektów, które jedynie utrudniają punktualne stawianie poprawnych nut. Cieszę się, że (tu imię) podziela moje zdanie”.
Jakkolwiek była ich zaledwie śladowa ilość, to jednak w swoich zbiorach trafiłem również na odmienne opinie, na przykład taką: „Tak, oczywiście, że używam efektów. To zresztą chyba normalne... Dodaję efekt pogłosu dla wokalisty, korzystam także z efektu echa. Nigdy nie było z tym żadnego problemu w kwestii punktualności czy strojenia! Przeciwnie, pogłos jest w wielu sytuacjach bardzo pomocny. To nie tylko kwestia lekkości i łatwości śpiewania, ale również kwestia tego, że gdy wokalista nieco minie się z tonacją, to dodany efekt pozwala mu natychmiast wychwycić taki moment”.
Teraz – zamiast przydługiego zakończenia – opowiem o czymś znanym z własnego doświadczenia. Chciałbym, by opowiedziana sytuacja potraktowana została raczej w kategoriach ciekawostki niż wyrażanej przeze mnie opinii.
W 2008 roku spotkałem podczas jednego z festiwali grupę Testament. Nawiasem mówiąc, był to jeden z jej najznakomitszych składów, z Alexem Skolnickiem na gitarze, Paulem Postaphem za bębnami oraz pełnym energii wokalistą Chuckiem Billym. Pamiętam, że szalejący na scenie Billy dosłownie pławił się w długich pogłosach, które wylewały się z pary jego podłogowych odsłuchów, od czasu do czasu bawiąc się echem odzywającym się z bocznego odsłuchu, znajdującego się po jego lewej ręce.
Opisana sytuacja jest chyba najlepszym podsumowaniem tego artykułu, zacytowanych w nim opinii oraz wszelkich rozważań w rodzaju „jak to się robi?”, których istota należy prawie wyłącznie do sfery estetyki. Potwierdza ona bowiem w całej rozciągłości to, że stosowanie mikrofonów ambientowych i efektów – ich rodzaj oraz sposób wykorzystania – jest sprawą specyficzną, indywidualnie potraktowaną dla danej sytuacji. Wyznacza ją szereg uwarunkowań, których nie da się uogólnić ani też rozpatrywać w kontekście jakichkolwiek ocen. Nigdy nie odważyłbym się twierdzić, że stosowanie efektów podczas realizacji odsłuchu jest postępowaniem lege artis, a inne działania stanową jawne pogwałcenie tejże zasady.
Marek Witkowski