X4L - wzmacniacz z DSP z serii X
Biznes „nagłośnieniowy” – w porównaniu z innymi dziedzinami techniki (np. przemysłem samochodowym, czy ...
Od ponad dwóch dekad sytuacja co pewien czas się powtarza, według bardzo przewidywalnego scenariusza, wywołując za każdym razem identyczne emocje.
Najpierw pojawiają się w branży pogłoski, domysły i spekulacje. Później zaczyna narastać medialny szum, że oto lada dzień pojawi się na rynku kolejne dziecko producenta, którego reputacja szanowana jest dziś w całym cywilizowanym świecie.
Kwadratowe, rozpoznawalne bezbłędnie, żółto-czarne logo oraz charakterystyczna kolorystyka zewnętrznego wykończenia obudów, utrzymana w tonacji brązu „złamanego” domieszką szarości. Z zewnątrz – można by rzec – nic w sumie szczególnego, mając na uwadze rynkową sytuację, gdzie większość producentów sprzętu oferuje dziś możliwość dostarczenia zespołów głośnikowych o zewnętrznym wykończeniu obudów w dowolnie wybranym przez klienta kolorze z palety RAL. Nietrudno jednak odgadnąć, że nie o kolorystyczne niuanse tu chodzi, bo najistotniejszą cechą wyróżniającą systemy L-Acoustics wśród wielu innych produkowanych na świecie jest drzemiąca w ich wnętrzu bestia, którą budzi stosunkowo niewielka ilość dostarczonej w odpowiedni sposób energii.
Ten oto fakt powoduje, że każda pojawiająca się informacja na temat nowego produktu L-Acoustics, bez względu na to, czy pochodzi ona z bardziej, czy mniej wiarygodnego źródła, zawsze wzbudza spore emocje, przyprawiając o ból głowy wielu rynkowych konkurentów tej marki, a jednocześnie wywołując ekscytację u wszystkich „sieciowych” partnerów, czekających z zapartym tchem na pojawienie się nowego narzędzia pracy.
W przypadku najnowszego produktu sytuacja zaczęła powtarzać się niemal modelowo. Mógłbym więc prowokacyjnie rozpocząć tę opowieść od cytatu, że „na początku było słowo...”, bo już po ubiegłorocznych targach we Frankfurcie zaczęły krążyć wśród ludu różne, często wzajemnie sprzeczne informacje odnośnie terminów. Nieco później pojawił się medialny szum, a następnie na stronach kilku europejskich firm nagłośnieniowych ukazała się zapowiedź, że „niebawem nadchodzi”, co w sumie również niczego konkretnego jeszcze nie oznaczało. Kiedy jednak od Sandrine Pignon z firmy L-Acoustics dotarł mail z informacją o wprowadzonych do programu Soundvision aktualizacjach, uwzględniających nowy produkt, stało się jasne, że oto właśnie krążące słowo zmaterializowało się w postaci przepowiadanego systemu K2.
Zanim jednak K2 mogło stać się faktem, musiało upłynąć naprawdę dużo czasu, i na tym właśnie okresie, czyli na historii, chciałbym się głównie skupić, bowiem na przestrzeni lat poprzedzających jego nadejście wydarzyło się sporo ciekawych rzeczy.
Pomysł pionowego składania pojedynczych przetworników w jednolity ustrój znany jest od co najmniej kilkudziesięciu lat. Choć wiedza teoretyczna na temat źródeł liniowych była w tamtym okresie właściwie żadna, to w praktyce dało się zauważyć, że tak skonstruowany układ charakteryzuje się pewną specyficzną cechą, a mianowicie zwiększoną kierunkowością promieniowania w płaszczyźnie pionowej. Postanowiono więc wykorzystać tę cechę jako metodę radzenia sobie z pomieszczeniami o trudnych warunkach akustycznych, takimi jak kościoły czy hale dworcowe, które charakteryzują się dużym pogłosem. Zwiększona kierunkowość pozwalała na zmniejszenie ilości odbić dźwięku od ścian i innych elementów konstrukcyjnych pomieszczenia. Tu istotna uwaga – konstrukcje te stosowane były w tamtych latach jedynie do przetwarzania głosu, a więc z założenia miały działać w wydzielonym i raczej „okrojonym” zakresie pasma. Dlatego też oczekiwania w stosunku do ich funkcjonalności, a także jakości przenoszonego zakresu pasma czy stopnia wprowadzanych zniekształceń, nie były wówczas zbyt wygórowane.
Nie udało mi się dotrzeć do żadnych materiałów potwierdzających próby konstruowania zespołów głośnikowych typu liniowego, działających poprawnie w znacznie szerszym zakresie pasma, niż tylko przetwarzanie głosu, ale też nie szukałem tych informacji z jakąś wyjątkową determinacją. Być może próby takie były podejmowane – choć z uwagi na fakt, że w tamtych latach brakowało teoretycznych podstaw, określających jasne zasady tworzenia źródeł liniowych, prawdopodobnie efekt takich prób i tak nie byłby zadawalający. Warto też wspomnieć w tym miejscu, że próby samego opisu działania źródeł liniowych podejmowane były wielokrotnie. Ich początki sięgają lat 20., ale niestety przez około dwadzieścia lat nie udało się sprecyzować podstaw jasno określających pewne zależności.
Przełom nastąpił w roku 1940. Pierwszym, który stworzył kompletne zasady, stanowiące teoretyczną podstawę działania tego typu konstrukcji, był Harry F. Olsen. W wydanej właśnie w 1940 roku książce pod tytułem „Elements Of Acoustical Engineering” sformułował on jedną z elementarnych definicji źródła liniowego, wskazując na pewną praktyczną zależność, a mianowicie to, że kierunkowość systemu liniowego wzrasta wraz z jego długością, pod warunkiem że odległość pomiędzy środkami poszczególnych przetworników zestawu jest mniejsza niż połowa minimalnej długości fali dla maksymalnej częstotliwości akustycznej, którą te przetworniki emitują.
Skoro udało się sformułować jasne zasady, to nie stało już nic na przeszkodzie, by zabrać się do roboty i uruchomić masową produkcję systemów liniowych – przynajmniej na miarę technologicznych możliwości, no i popytu ówczesnego rynku. Jak wiemy, z prozaicznych powodów tak się jednak nie stało. Nie warto chyba dziś dociekać, czy bardziej przyczynił się do tego znikomy popyt, czy może ograniczone możliwości technologiczne. Pamiętajmy jednak, że lata 40. to okres, w którym cała Europa pogrążona była w wojennym chaosie. W wojnę zaangażowały się również Stany Zjednoczone, więc sytuacja – oględnie rzecz ujmując – była raczej niezbyt sprzyjająca rozwojowi zainteresowań tego typu urządzeniami. Działające w tamtym okresie orkiestry, głównie w Stanach i grywające głównie do tańca, nie były „zelektryfikowane”. Ich występy odbywały się akustycznie, a nagłośnienia w rozumieniu systemu PA, jeśli w ogóle z jakiegokolwiek korzystano, to prawie wyłącznie w celu wzmocnienia głosu występujących z orkiestrami wokalistów. Pomimo że używany do tego sprzęt, w porównaniu ze współczesnymi konstrukcjami, nie dostarczał zbyt dużej mocy, to i tak spełniał on swoją rolę w stopniu zupełnie zadawalającym.
Pewien przełom w zainteresowaniu i popycie na systemy nagłośnieniowe nastąpił dopiero w latach 50. Wtedy to ponowiono „nieśmiałe” próby konstruowania systemów liniowych, opierając się na stworzonych przez Olsena podstawach, a pionierskie konstrukcje tego typu oferowały między innymi Shure Brothers, WEM oraz Dynacord. Istniała już w tym okresie gitara elektryczna, bo jej prototyp skonstruował – jeszcze w roku1946 – niejaki Les Paul. W roku 1950 Leo Fender uruchomił produkcję modelu Telecaster, a cztery tata później modelu Stratocaster. Również w latach 50. ogromną popularność zaczęli zdobywać tacy artyści jak, między innymi, Paul Anka czy Chuck Berry. Kolejny progres przyniosły ze sobą lata 60., kiedy to – jak przysłowiowe grzyby po deszczu – ze wszystkich stron zaczęły „wysypywać się” nowe grupy, które prezentowały nieznaną wcześniej muzykę, a do tego prezentowaną w sposób, o jakim nikomu się wcześniej nie śniło, czego przykładem może być Jimi Hendrix.
Wracając do systemów liniowych... Jeśli ktoś oglądał materiały dokumentalne pochodzące z wczesnego okresu działalności grupy Pink Floyd, być może zwrócił przypadkowo uwagę na charakterystyczne wąskie kolumny z logiem „WEM”, o czym wspomniałem wcześniej. Pierwsze konstrukcje miały, rzecz jasna, niewiele wspólnego ze współczesnymi systemami typu „line array”. Prześladującą je „zmorą” był problem z poprawnym przetwarzaniem najwyższych częstotliwości, wynikający ze zbyt dużej odległości pomiędzy środkami przetworników. Skutkiem tego nie udawało się uzyskać spójności fal generowanych przez poszczególne przetworniki, co powodowało liczne interferencje. Znane były zasady i wiadoma przyczyna, ale dla ówczesnych konstruktorów oraz dostępnych w tamtych latach technologii problem ten okazał się niemożliwym do rozwiązania. Niektórzy twierdzą, że z tego oraz kilku innych powodów zaniechano budowy systemów liniowych. Głównym – z tych właśnie „kilku innych” – powodem, który zweryfikował przydatność oraz ostatecznie przypieczętował ich los, okazało się samo życie.
Rozwój nauki oraz tempo wdrażania nowych technologii nie dotrzymywały bowiem kroku lawinowo narastającemu zainteresowaniu nowymi grupami muzycznymi, których popularność ściągała na koncerty coraz liczniejsze rzesze fanów. Dochodziło więc coraz częściej do sytuacji, w których rozentuzjazmowany tłum skutecznie dominował nad ówczesnymi systemami nagłośnieniowymi, kompletnie zagłuszając emitowany przez nie dźwięk. Jeżeli – po raz kolejny – sięgniemy do materiałów archiwalnych, które dokumentują historyczny dziś już koncert grupy The Beatles w amfiteatrze „Hollywood Bowl”, to zauważymy, że spore fragmenty tego wydarzenia są prawie niesłyszalne, ponieważ zagłusza je histeryczny wrzask fanek.
Podkreślam, że opisywane systemy i sytuacje, do których się odwołuję, dotyczą rozwiązań pionierskich, które co prawda bazują na sformułowanych przez Olsena zasadach, ale z systemami typu „line array” w dzisiejszym rozumieniu mają niewiele wspólnego, co po raz kolejny podkreślam!
Wobec tak rysującej się rzeczywistości postanowiono odesłać systemy liniowe do technologicznego lamusa, gdzie spoczęły na ponad trzydzieści lat, a ich miejsce zastąpić jakąkolwiek inną konstrukcją, która tylko pozwoli na rozwiązanie coraz bardziej uciążliwego problemu.
Uwaga konstruktorów skupiła się w tym momencie na rozwiązaniach tubowych, przymykając mocno oko (choć trafniej użyć stwierdzenia „ucho”) na wiele mankamentów, którymi obarczone były tego typu konstrukcje. Przedstawiając sytuację w telegraficznym skrócie, konstruktorzy postawili na istotną w tamtych latach zaletę konstrukcji tubowej. Otóż tuba dawała „zysk”! Mając na uwadze niewielką moc dostarczaną przez budowane w tamtym okresie wzmacniacze oraz delikatne przetworniki o niewielkiej skuteczności każdy dodatkowo pozyskany decybel był wyjątkowo cenną zdobyczą. Poza tym tuba była znanym od dawna i sprawdzonym już wcześniej rozwiązaniem, bo pierwsze udokumentowane materiały na jej temat pochodzą z początku XVII wieku. Mówiąc w uproszczeniu, zasada działania tuby opiera się na dopasowaniu impedancji głosu (tu głośnika) do impedancji powietrza w jej wnętrzu, ale tym zagadnieniem nie będę się szczegółowo zajmował.
Pierwsze tuby miały kształt stożka o wykładniczo zakrzywionych ścianach – tak jak ma to miejsce w budowanych do dziś megafonach. W późniejszym okresie ich kształt ulegał modyfikacjom, aby oprócz przekładnika impedancji móc za pomocą tuby kształtować również charakterystykę kierunkową. W rozbudowanych systemach tego typu głośniki przeznaczone do przetwarzania poszczególnych zakresów pasma umieszczane były w oddzielnych obudowach, a podczas instalacji systemu grupowane w specjalny sposób i łączone, co miało dodatkowo zwiększyć efektywność, a także koncentrację ich rozproszenia w płaszczyźnie pionowej dla nagłaśnianej przestrzeni. Systemy tubowe pozwalały na uzyskanie oczekiwanej wartości SPL i był to w tamtym okresie argument o znaczeniu nadrzędnym, który skutecznie łagodził wszelkie „boleści” powodowane występowaniem zjawiska filtracji grzebieniowej oraz problemami z uzyskaniem równomiernego pokrycia.
Z czasem szybko też przekonano się, że systemy tubowe są niestety uciążliwe w montażu. Ich instalacja i uruchomienie jest czasochłonne, wymaga odpowiedniej ilości miejsca, zaangażowania sporej liczby osób, a także sporej ilości środków transportu do ich przemieszczania. Zaczęto więc coraz energiczniej rozglądać się za jakimś bardziej efektywnym rozwiązaniem, uwzględniając również (lub przede wszystkim) aspekt ekonomiczny. Jednak, póki co, całą uwagę skupiano głównie na tym, by było głośno – no i głośno było – choć prawie do połowy lat 90., wiele koncertów tonęło w zgiełku i chaosie.
Gdy tylko w rozwoju technologii nastąpił pewien postęp, który pozwolił na budowanie wzmacniaczy o większej nieco mocy, a i możliwości konstruowanych przetworników zauważalnie się polepszyły, z konstrukcjami tubowymi rozstano się bez żalu. Ich miejsce zajęły tym razem bloki szerokopasmowe. Były to przeważnie trójdrożne konstrukcje, z przetwornikami umieszczonymi we wspólnej, standardowej obudowie.
Niestety, konstrukcje tego typu – w pierwotnej wersji – okazały się znacznie gorsze od swoich poprzedników, gdyż generowany przez nie hałas, a do tego wprowadzany chaos, były zjawiskami trudnymi do opanowania. Ktoś niefortunnie zasugerował się tym, że skoro pojedynczy zespół głośnikowy tego typu prezentuje znakomite parametry – zarówno w zakresie przenoszonego pasma, jak też i kierunkowości – to kilka tego typu zespołów, współpracujących ze sobą w jednej ścianie, pozwoli na zwiększenie pokrycia oraz wartości SPL, z równie znakomitą jakością dźwięku. W konstrukcjach tych dopatrywano się też i innych zalet, a mianowicie łatwości montażu oraz wielofunkcyjności, bo każdy z pojedynczych zespołów głośnikowych był w rzeczywistości niezależnym mini-systemem P.A. Tak zaprojektowane zespoły głośnikowe można było podwieszać lub też stawiać w rozwiniętym szeregu.
Niestety, ten z założenia sensowny pomysł ponownie zweryfikowało życie – obchodząc się z nim równie brutalnie, jak z pionierskimi konstrukcjami liniowymi – o tylko dwie cechy, tj. „kompaktowość” pozwalającą na łatwą rozbudowę systemu, a także możliwość wykorzystania potrzebnej w danej sytuacji liczby zespołów głośnikowych, na wzór klocków Lego. Jednak co do cech najważniejszych, bo dotyczących parametrów akustycznych tak rozbudowywanych systemów, sytuacja wciąż nie przedstawiała się zbyt optymistycznie, gdyż poczynione założenia – jakkolwiek wydawały się one w teorii sensowne – nie sprawdziły się w realnym świecie. Zespoły głośnikowe, prezentujące pojedynczo znakomite parametry akustyczne, nie współpracowały zgodnie z kilkoma identycznymi zespołami głośnikowymi, umieszczanymi obok, a jakość dźwięku stawała się wręcz gorsza w miarę dokładania kolejnych zespołów głośnikowych, ponieważ mnogość źródeł akustycznych powodowała interferencje średniego oraz najwyższego zakresu pasma. Skutkiem tego wypadkowa charakterystyka częstotliwościowa nie składała się w sposób, jakiego się spodziewano, gdyż prezentowała one spore, wyraźnie słyszalne, strefowe tłumienie i wzmacnianie pewnych częstotliwości na przestrzeni nagłaśnianego obszaru.
Być może na etapie tworzenia projektu zwyczajnie przeoczono wpływ wzajemnego oddziaływania stref rozproszenia poszczególnych przetworników w zespołach głośnikowych lub w ogóle nie zdawano sobie sprawy ze skali negatywnych zjawisk przez te interakcje powodowanych. Co za tym idzie, początkowo nie zrobiono nic dla świadomego kontrolowania tego typu zjawisk. Z czasem próbowano rozwiązywać te problemy, stosując odpowiednio wąski wylot głośników wysokotonowych, a także zaginając półkoliście szereg ustawionych zespołów głośnikowych w taki sposób, by ich obudowy były rozchylone względem siebie pod określonym kątem, pozwalającym na zmniejszenie w pewnym stopniu zachodzenia na siebie obszarów promieniowania poszczególnych elementów systemu. Po konstrukcje tego typu sięgało wiele firm nagłośnieniowych, między innymi Clair Brothers, Tasco Sound Production czy Rat Sound, tworząc własne, udoskonalane z czasem rozwiązania.
Tu chciałbym zwrócić uwagę na pewien fakt oraz stwierdzenia, których używam, i wprowadzić nieco porządku. Oczywiście prawdą jest, że konstrukcje, o których mowa, nie były doskonałe, a wręcz przeciwnie – niejednokrotnie daleko im było do współczesnych standardów, ale to wiemy dziś, patrząc na nie i oceniając je z perspektywy czasu, współczesnej wiedzy oraz możliwości technologicznych. Pamiętajmy, że cały okres, który wspominam powyżej, to okres batalii o wiedzę, a także materiały i nowe technologie. Jestem przekonany, że ówczesne systemy nagłośnieniowe były skonstruowane z pełnym wykorzystaniem zdobyczy wiedzy i dostępnych technologii. Z wielu mankamentów często zdawano sobie doskonale sprawę przed, czyli na etapie projektów. Inne – co również zdarza się w dzisiejszych czasach – ujawniały się dopiero w praktyce. Problemy te próbowano rozwiązywać, i z czasem rozwiązywano je, w miarę pojawiających się możliwości.
Kiedy w całej branży nagłośnieniowej lat 80. „wrzały” mózgi konstruktorów borykających się z rozwiązaniem problemów nękających ówczesne systemy nagłośnieniowe, gdzieś we Francji, w zaciszu swojego laboratorium, wraz z kolegą Marcelem Urbanem, spokojnie pracował Dr. Christian Heil, badający zjawiska interferencji optycznych. Oprócz dziedziny, którą zajmował się jako naukowiec, Heil był hobbystą, oddanym bez reszty akustyce. Skutkiem tego poczynione w dziedzinie optyki obserwacje próbował przenosić w sferę swoich dźwiękowych zainteresowań, co zaowocowało sformułowaniem pewnych założeń, uzupełniających wcześniejsze dokonania H. Olsena z lat 40.
Na początku lat 80. Heil założył niewielką firmę o nazwie „C. Heil Tea”, zajmującą się konstrukcjami elektroakustycznymi. Nazwa ta została z czasem zmieniona na „L’Acoustics” (obecnie L-Acoustics). Pierwszym produktem firmy, który trafił na rynek pod nową nazwą, była współosiowa (coaxialna) konstrukcja o nazwie MTD 115/LLC. Towarzyszył jej chętnie używany do dziś marketingowy slogan: „The best sound comes from one source”.
Jednak prawdziwa rewolucja w dziedzinie systemów nagłośnieniowych miała dopiero nastąpić...
W roku 1992 Heil opracował podstawy technologii WST (Wavefront Sculpture Technology) i zbudował oraz opatentował falowód umożliwiający pełne kontrolowanie kształtowania czoła generowanej fali dźwiękowej. Dzięki temu dwa lata później firma L-Acoustics wprowadziła na rynek swój pierwszy, i w ogóle pierwszy na świecie, system „line array” o nazwie V-DOSC, który zburzył nie tylko panujący w tamtych latach porządek, ale również ówczesny sposób pojmowania istoty projektowania i funkcjonowania systemów nagłośnieniowych.
Nowoczesne systemy liniowe przyniosły wiele korzyści. Pozwoliły one na uzyskanie lepszego pokrycia dźwiękiem nagłaśnianej przestrzeni. Stało się to możliwe dzięki temu, że przetwarzane pasmo akustyczne jest w ich przypadku mniej zależne od dystansu, który dzieli słuchacza od klastra, zapewniając znakomitą propagację wysokich częstotliwości. Generowana fala dźwiękowa jest bardziej spójna, a sposób rozproszenia dźwięku jest przewidywalny i możne być kontrolowany w sposób świadomy. Poszczególne elementy klastra charakteryzują się bardzo wąskim rozproszeniem w płaszczyźnie pionowej, co pozwala na niemal całkowite zminimalizowanie zjawiska interferencji pomiędzy nimi. Jak to często bywa życie, zataczając olbrzymie koło, poprowadziło konstruktorów wyboistymi, krętymi drogami, by doprowadzić ich ostatecznie do punktu wyjścia. W taki oto sposób renesans liniowych systemów nagłośnieniowych stał się faktem – oczywiście w nowej, nieznanej wcześniej odsłonie, wykorzystującej najnowsze osiągnięcia nauki.
Reputacja, jaką zyskał sobie V-DOSC przetarła szlaki i otworzyła wiele rynków dla kolejnych produktów L-Acoustics. Lata 1995-2012 były wyjątkowo pracowitym okresem w historii tego utytułowanego producenta. Na rynek wprowadzono wiele nowatorskich rozwiązań, charakteryzujących się niespotykaną wcześniej efektywnością w działaniu oraz prostotą konstrukcyjnych rozwiązań. Po systemie V-DOSC, do roku 2012 wprowadzono na rynek zespoły głośnikowe: ARCS, dV-DOSC, KUDO, KIVA, KARA,
nową generację suwooferów SB28 oraz SB18, a także kolejne generacje zespołów głośnikowych ARCS II oraz ARCS WIDE i ARCS FOCUS.
Nie zapomniano też o przygotowaniu kilku modeli monitorów podłogowych, a także oprogramowania modelującego o nazwie
W roku 2006 oferta rynkowa firmy została poszerzona o linię produktów „P”, zawierającą różnej wielkości zespoły głośnikowe (typu self-powered), wyposażone we własny blok mocy.
Z czasem odstąpiono też od używanych wzmacniaczy LAB. Gruppen oraz procesorów Lake, jak to miało miejsce na początku. Zastąpiła je rodzina urządzeń serii LA – wzmacniaczy wyposażonych w pokładowy procesor DSP. Przygotowany też został odpowiedni program umożliwiający monitorowanie ich pracy oraz kontrolę parametrów poprzez wewnętrzną sieć.
O ile pamięć mnie nie zawodzi, w roku 2008 wystartowano z programem pilotażowym serii K1, tworząc jednocześnie nowoczesną sieć renatlową (istniała już ona w pewnej formie, gdy pojawił się system V-DOSC – przyp. red.). Wiąże się to z pewną polityką handlową przyjętą przez L-Acoustics. Opiera się ona na założeniu, że o ile mniejsze systemy mogą być w miarę łatwo dostępne, o tyle duże systemy koncertowe pozostają zarezerwowane dla wnikliwie wyselekcjonowanych partnerów o ugruntowanej pozycji i ustalonej reputacji. Producent ten stara się za wszelka cenę uniknąć sytuacji, w której reputacja produktu uległaby degradacji w wyniku nieumiejętnego wykorzystywania go przez przypadkowych użytkowników. Powodem do dumy może być fakt, że w gronie elitarnych użytkowników systemu K1 znalazła się również polska firma nagłośnieniowa.
System K1 w bardzo krótkim czasie zyskał uznanie i stał się typem „Nr.1” wielu utytułowanych realizatorów, współpracujących z artystami największego, światowego formatu. Jego akustyczne możliwości oraz zastosowane rozwiązania, przyczyniające się do prostoty montażu klastrów, sprawiły, że w chwili obecnej K1 jest synonimem przemysłowego standardu w dziedzinie systemów nagłośnieniowych, dedykowanych do obsługi wielkoformatowych produkcji oraz tras koncertowych.
W 2013 roku L-Acoustisc wystartował z kolejnym programem pilotażowym, dotyczącym nowego systemu – K2. W wersji testowej trafił on do trzech europejskich firm – SSE Audio w Wielkiej Brytanii, Black Box Music w Niemczech oraz Concept Even we Francji. Celem programu miało być przetestowanie systemu w rzeczywistych warunkach pracy, a tym samym zebranie opinii (głównie tych krytycznych) umożliwiających wprowadzenie ostatecznych poprawek. Nie wszystkie aspekty dotyczące na przykład szybkości i wygody podczas montażu klastrów, ustalania kątów pomiędzy poszczególnymi elementami, czy podwieszania systemu można przewidzieć podczas fabrycznych testów. Jak wielokrotnie podkreślałem w tym materiale, dopiero życie wprowadza ostateczne korekty, dowodząc przykładowo, że jakaś czynność jest zbyt czasochłonna lub wymaga zbyt dużego zaangażowania ludzkich mięśni. Program testowy został zakończony w listopadzie, a zgromadzone opinie na temat K2 okazały się wręcz entuzjastyczne, co zapaliło zielone światło dla uruchomienia w grudniu seryjnej produkcji.
Oficjalne wprowadzenie systemu K2 na rynek zapowiedziane zostało w okresie targów Prolight + Sound 2014 we Frankfurcie. To właściwie wszystko, bo cóż więcej można powiedzieć na temat sprzętu, którego oficjalnie na rynku nie ma? Żartowałem – więcej informacji na temat systemu K2 ukaże się w następnym numerze.
Marek Witkowski