X4L - wzmacniacz z DSP z serii X
Biznes „nagłośnieniowy” – w porównaniu z innymi dziedzinami techniki (np. przemysłem samochodowym, czy ...
Żeby dobrze grać bluesa wcale nie trzeba być czarnym. Przynajmniej nie powierzchownością… Jest wielu białych muzyków, głównie gitarzystów, którzy potrafią udowodnić, iż blues nie jest domeną wyłącznie muzyków pochodzenia afroamerykańskiego, i nie tylko oni „czują bluesa”, jakkolwiek w większości należałoby ich zaliczyć do nurtu blues rockowego.
By wyliczyć tylko największych – Eric Clapton, Steve Ray Vaughan, John Mayall, rodzimy Tadeusz Nalepa, ale też pochodzący z Teksasu Buddy Whittington. Przypadek tego ostatniego można uznać za trochę dziwny, ale i interesujący, a to ze względu właśnie na pochodzenie. Wszak Teksas zawsze charakteryzował się niskim poziomem tolerancji rasowej. Chociaż, jak się tak głęboko zastanowić, to ów rasizm Teksańczyków paradoksalnie mógł mieć największy i pozytywny wpływ na wrażliwość muzyczną Whittingtona. Trzeba bowiem pamiętać, że blues ma swoje korzenie głęboko w muzyce gospel, w pełnych smutku i nostalgii pieśniach śpiewanych przez czarnoskórych niewolników. A im smutniejszy los – w Teksasie czarnoskórzy niewolnicy na pewno nie mieli łatwego życia – tym więcej emocji w muzyce. Być może to ten właśnie ogromny ładunek emocjonalny, zawarty w pieśniach niewolników z Teksasu, których potomkowie żyją tam do dziś, ostatecznie ukształtował gust muzyczny Buddy’ego.
Buddy kończy w tym roku 54 lata. Gra więc już od ponad czterech dekad, gdyż zaczynał w wieku ośmiu lat, pod wpływem nagrań Beatlesów i Rolling Stonesów. Jednak największe wrażenie na nim zrobiły i największe piętno odcisnęły dokonania zespołu Bluesbreakers, w którym swą karierę rozpoczynał wielki Eric Clapton. Do tego też zespołu, w 1993 roku, trafił Buddy w wieku trzydziestu siedmiu lat, zastępując Coco Montoyę. Swoją drogą, czyż to nie ogromne szczęście grać w zespole, który się podziwiało w latach wczesnej młodości i na którym wzorowało się podczas własnej edukacji muzycznej? Po raz pierwszy usłyszałem Buddyy’ego dwa lata temu, podczas koncertu Johna Mayalla w warszawskiej Sali Kongresowej. Od razu bardzo przypadła mi do gustu jego wrażliwość muzyczna, feeling i sposób gry. Także i wokal Whittingtona ma wiele uroku (Buddy jest także wokalistą i autorem wielu piosenek). Dlatego z wielką przyjemnością wybrałem się na jego koncert w klubie Progresja, zorganizowany przez agencję koncertową Tangerine Music. Sympatia dla twórczości i talentu Buddy’ego Whttingtona to jednak nie jedyny powód mojej obecności na koncercie. Drugim była chęć posłuchania systemu nagłośnieniowego, zainstalowanego w Progresji przez Konsbud-Audio, w akcji – o tym za moment.
Koncert Whittingtona i jego bandu poprzedził występ Aynsley Lister Band, zespołu pod przewodnictwem brytyjskiego gitarzysty blues rockowego, Aynsley Listera. Ten smak bluesa nie do końca mi jednak odpowiada. Jak dla mnie było tu „za mało bluesa w bluesie”, choć oczywiście można się ze mną nie zgodzić. Po występie artysta rozdawał autografy, a chętnych na ich zdobycie nie brakowało. Można też było kupić płyty zespołu.
Po trwającym około półtorej godziny występie Listera i dwudziestominutowej przerwie technicznej na scenie pojawił się główny bohater wieczoru, wraz z towarzyszącym mu składem – bassmanem, perkusistą i klawiszowcem. Whittington tego wieczoru nie oczarował mnie aż tak bardzo, jak za pierwszym razem. Nie wiem, może to kwestia jego – a może mojego – nastroju. Niemniej jednak poniżej pewnego poziomu zdecydowanie nie zszedł. Blues w jego wykonaniu nadal elektryzował i wręcz zmuszał do miarowego przytupywania. W czasie koncertu można było usłyszeć i bawić się przy dźwiękach kolejnych chwytliwych, technicznie świetnie wykonanych kawałków. Jednak tym razem tak jakby czegoś brakowało… Natomiast jedna rzecz jest warta podkreślenia – na bis Buddy Whittington Band zagrał nie jeden, nawet nie dwa kawałki, ale aż pięć albo nawet sześć – sam się już pogubiłem! Dobre pół godziny dodatkowej porcji solidnego bluesa. I to się nazywa bis! Ale niestety, wreszcie musiał nastąpić nieuchronny koniec koncertu. Na szczęście w hallu klubu prowadzona była sprzedaż płyt Buddy Whittingtona, z których jedną nabyłem, a wracając do domu natychmiast umieściłem w samochodowym odtwarzaczu CD.
Jak wspomniałem w artykule poświęconym nowej instalacji audio w Progresji, pracuje tam niewielki zestaw modułów d&b audiotechnik. Dodam jeszcze, że jednym z dwóch powodów, dla których znalazłem się na koncercie Whittingtona była chęć „odsłuchania” tegoż systemu w warunkach bojowych. No więc do rzeczy. Osobiście uważam, że jednak warto byłoby ów system nieco rozbudować. Choć zapewnia naprawdę dobre pokrycie i ogólnie dobre brzmienie, to jednak odniosłem wrażenie, że pracuje na granicy możliwości. Nie chodziło tu o zainstalowanie systemu liniowego, a takiego, który przy stosunkowo niedużym nakładzie finansowym zapewni odpowiednio wysoki poziom dźwięku i jakość brzmienia. Trudno mi powiedzieć, czy to lekko negatywne odczucie wzięło się z owej domniemanej niewydolności, czy też miało swoje źródło w sposobie realizacji dźwięku. Brzmienie po prostu nie było tak czyste, jak można byłoby się spodziewać po systemie d&b. O ile w przypadku koncertów muzyki z gatunku ciężkostrawnych (mam tu na myśli głównie wszelkie mroczne odmiany rocka) czytelność dźwięku nie ma aż tak wielkiego znaczenia – bywa wręcz, że zrozumiałość tekstu „śpiewanego” przez trashowego wokalistę uznawana jest za zjawisko co najmniej dziwne lub niespotykane – o tyle, gdy gra się bluesa, sprawy przybierają zgoła inny obrót.
Obie koncertujące w Progresji kapele przyjechały bez własnych realizatorów, zdając się na umiejętności „lokalesów”. A tutaj mam pewne zastrzeżenia. Może nie tyle do ich umiejętności, co do zwyczajów. Po pierwsze, w ciągu koncertu zaobserwowałem, że realizator zwyczajnie opuszcza stanowisko FOH i udaje się w jedynie jemu (no, może nie tylko jemu, ale na pewno nie mnie) znanym kierunku, pozostawiając konsoletę zupełnie bez nadzoru. Ja zostałem wychowany na staroświeckich, być może, zasadach, które mówią, że póki sztuka trwa, realizator powinien siedzieć za konsoletą „jak pies przy budzie”. Szczególnie zaś wtedy, gdy przody i monitory realizowane są z jednego stołu. Ponadto spożywanie browaru podczas „miksowania” także nie jest praktyką godną polecenia. Dobrze, że muzyka grana przez zespół była dość statyczna brzmieniowo i dynamicznie – kręcenia gałami podczas samego koncertu było więc nie za wiele, bo realizatorzy z Progresji wykręcili niezły sound na wstępie. Ale jednak, mimo wszystko, na koncercie mogą się zdarzyć różne rzeczy i sytuacje, na które trzeba właściwie i z odpowiednią szybkością zareagować.
Buddy Whittington przyjechał tym razem nawet bez swojego ulubionego wzmacniacza Dr. Z. Zupełnie nie wiem, dlaczego. Czyżby mu się znudził? W jego miejsce postawiono combo Fendera – wypożyczone, podobnie jak cały backline, od firmy Craftman. W sumie fakt ten także w jakiś sposób pokazuje klasę muzyka. Po prostu dobry muzyk zagra na tym, co mu postawią, i zawsze będzie to kawał dobrej muzyki. Powiedzenie o „złej tanecznicy” sprawdza się doskonale i w tym przypadku. Gitary jednak Buddy nie zmienił. Zagrał na jednym ze swoich ulubionych wioseł, wymęczonym i wysłużonym Fenderze Stratocasterze z 1963 roku. Czy gitary mają coś wspólnego z winem?
Progresja nie dysponuje nazbyt rozbudowaną aparaturą świetlną (zresztą kluby, które takową posiadają, można pewnie policzyć na palcach). Najbardziej zaawansowanymi urządzeniami są tu cztery ruchome głowy Martin MAC 250. Reszta to przede wszystkim PARówki. Świetlik jednak starał się zrobić dobry użytek z tego, co ma do dyspozycji, i muszę przyznać, że nawet dość udanie dobierał efekty z dość skromnego arsenału, sterując całością z poziomu klubowej konsolety SGM Studio 24 Scan Control.
Ogólnie rzecz biorąc, koncert Aynsley Lister Band i Buddy Whittington Band zaliczyłbym do całkiem udanych. Szkoda tylko, że okazało się, iż Polska nie jest krajem „bluesem stojącym”. Koncert zgromadził może z dwustu słuchaczy. Możliwe, że było to wynikiem nieco zbyt mało agresywnej reklamy. Klub Progresja leży na dość wyraźnym uboczu Warszawy, więc żeby przyciągnąć tłumy trzeba odpowiedniego rozpropagowania imprezy. Jednak tak chuda frekwencja miała też dobrą stronę – na płycie było luźno, a zatem i przewiewnie. Warszawskie kluby raczej nie grzeszą komfortem klimatyzacyjnym. Można więc było oddać się łapaniu dźwięków, a nie powietrza. W sumie to nie miałbym nic przeciwko temu, by każdy koncert odbywał się w takiej atmosferze. Ale, z drugiej strony, nie wypada mi tego Progresji życzyć, bo to ciekawe miejsce, z ciekawą ofertą muzyczną. A więc do zobaczenia na następnym koncercie!
Marek Korbecki